Jeszcze trochę, a wytrują nas wszystkich.
KONTROWERSJE. - Przepisy mamy jak Szwecja, która uchodzi za wzór jawności, a praktyki - białoruskie - twierdzi Szymon Osowski
Małopolski pszczelarz znów wygrał w sądzie z ministrem rolnictwa. Powołując się na Ustawę o dostępie do informacji publicznej Tadeusz Kasztelan od półtora roku żąda okazania dokumentów, na podstawie których minister dopuścił chemikalia powodujące, zdaniem części badaczy, zagładę pszczół; chodzi też o ludzi, bo pszczoły zapylają większość potrzebnych do życia roślin.
Minister nie chce pokazać akt zasłaniając się "tajemnicą przedsiębiorstwa". Musi jednak bartnikowi odpowiedzieć. Nakazał to właśnie Wojewódzki Sąd Administracyjny w Warszawie.
Przy okazji wyszło na jaw, że 374 środki ochrony roślin - w tym podejrzane o szkodzenie pszczołom neonikotynoidy - mogły zostać dopuszczone do użytku w Polsce bez podstawy prawnej. Ministerstwo Rolnictwa nie opracowało bowiem na czas aktów wykonawczych do Ustawy o ochronie roślin, zmienionej na mocy unijnej dyrektywy. Kraje Unii miały obowiązek zrobić to do 28 grudnia 2009 roku; a polski minister wydał stosowny akt prawny... 14 czerwca 2011 r.
"Kiedy wyginie pszczoła, rodzajowi ludzkiemu pozostaną już tylko 4 lata"
- Albert Einstein
Chodzi o "Rozporządzenie w sprawie kwalifikacji osób opracowujących oceny i raporty dotyczące środków ochrony roślin (...)". Bez ocen i raportów nie można dopuścić żadnego produktu. - Na jakiej podstawie wpuszczano więc do Polski środki ochrony roślin, gdy rozporządzenia nie było? - pyta Kasztelan. Minister ma odpowiedzieć w sądzie.
Na otrzymanej (w wyniku wyroku sądu) z ministerstwa płycie CD, zawierającej kopie części dokumentów związanych z rejestracją chemikaliów, jest m.in. korespondencja mailowa między urzędnikami a przedstawicielami koncernów zarabiających miliardy na środkach ochrony roślin. - Z treści można wnioskować, że autorów łączą zażyłe relacje - zauważa Tadeusz Kasztelan.
I żąda okazania badań, z których - jak twierdzi minister - wynikać ma, iż dopuszczone środki "właściwie stosowane" nie szkodzą pszczołom. Badania dostarczyli producenci. Bartnicy chcą je dać do analizy niezależnym instytucjom. Minister twierdzi jednak, że badania należą do koncernów. I nie mogą być ujawnione.
- Przepisy mamy jak Szwecja, która uchodzi za wzór jawności , a praktyki - białoruskie - komentuje Szymon Osowski, który od lat walczy z brakiem dostępu do informacji publicznej w Polsce.
Niech pan opłaci 374 skargi z osobna, czyli jak zniechęcić namolnego petenta
Część polskich pszczelarzy, powołując się na niezależne badania, chce, by minister rolnictwa zawiesił stosowanie niektórych nowoczesnych środków ochrony roślin.
Chodzi o 30 chemikaliów zawierających neonikotynoidy, substancje skutecznie zwalczające szkodniki, ale przez bartników obwiniane o masowy pomór pszczół.
Pszczoły padają w całej zachodniej Europie oraz USA. Naukowcy tłumaczą to niekorzystnymi warunkami środowiskowymi i klimatycznymi, rozwojem pasożytów i chorób, niektórzy wskazują na nowoczesne środki ochrony roślin pozwalające zwiększać plony i obniżać ceny żywności.
Część badaczy twierdzi, że za pomór pszczół odpowiadają neonikotynoidy wchodzące w skład popularnych środków owadobójczych stosowanych do zaprawiania nasion oraz do oprysków m.in. buraków, kukurydzy, rzepaku, a także sadów i lasów.
Według niektórych naukowców, substancje te wpływają na układ nerwowy stawonogów, powodują ich dezorientację i śmierć. Jeśli nawet bezpośrednio nie zabijają pszczół, to czynią je mniej odpornymi, bardziej podatnymi na choroby, pasożyty i inne czynnik
Producent - wielki globalny koncern chemiczny - zapewnia, że nie ma żadnych dowodów na to, iż jego środki, odpowiednio stosowane, powodują pomór. Powołuje się na badania, na podstawie których dopuszczono jego najnowsze chemikalia do stosowania w krajach UE, w tym - w Polsce.
Z badaniami tymi bartnicy i naukowcy próbują się zapoznać od lat. Starał się o to m.in. powołany przez ministra rolnictwa zespół roboczy ds. pszczelarstwa, złożony z przedstawicieli nauki, ministerstwa i producentów miodu. Dwa lata temu zespół, pod wpływem nie- pokojących doniesień z kraju i ze świata, wnioskował nawet o czasowe zawieszenia zezwoleń na stosowanie środków zawierających neonikotynoidy. Resort odpowiedział, że środki te są dopuszczone do stosowania na terenie UE i nic nie da się zrobić. Poza tym producent przedstawił "wymagane ekspertyzy".
Kiedy szef ministerialnego zespołu poprosił resort o pokazanie owych ekspertyz, spotkał się z odmową "z uwagi na tajemnicę przedsiębiorstwa". Wtedy Tadeusz Kasztelan zwrócił się do ministerstwa o pokazanie ekspertyz - na mocy Ustawy o dostępie do informacji publicznej. Chciał też wiedzieć, kto i na jakiej podstawie dopuścił stosowanie substancji. Minister odmówił, twierdząc, że to nie jest informacja publiczna.
- Przecież chodzi o decyzję organu państwa oraz przesłanki, na których została oparta. Działam w interesie wszystkich obywateli, bo chodzi o ludzkie życie - argumentował Kasztelan. W zeszłym roku wygrał z ministrem przed warszawskim Wojewódzkim Sądem Administracyjnym, ale nie otrzymał wszystkich żądanych informacji. Złożył więc do WSA skargę na bezczynność urzędników.
Warszawski sąd znów przyznał mu rację. Przypomniał przy tym uzasadnienie wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego sprzed pięciu lat: "Informacją publiczną są nie tylko dokumenty bezpośrednio zredagowane i technicznie wytworzone przez organ administracji publicznej, ale także te, których organ używa do zrealizowania powierzonych mu prawem zadań nawet, gdy prawa autorskie należą do innego podmiotu".
Minister rolnictwa użył ekspertyz producentów, by dopuścić środki ochrony roślin do obrotu. Powinien więc ujawnić owe ekspertyzy - uważa bartnik.
Jednocześnie w maju zeszłego roku zaskarżył do WSA wszystkie ministerialne decyzje o dopuszczeniu do obrotu środków ochrony roślin wydane po 28 grudnia 2009 roku. Żąda wycofania z obrotu środków dopuszczonych na polski rynek po tej dacie, a przed 29 czerwca 2011 r., czyli wejściem w życie ministerialnego rozporządzenia regulującego wydawanie zezwoleń.
Skoro wbrew unijnej dyrektywie minister nie wydał na czas (przed końcem 2009 r.) przepisów wykonawczych do Ustawy o ochronie roślin, to wszystkie chemikalia rejestrował po tej dacie prawem kaduka. Jest ich w sumie 374, w tym 30 zawiera neonikotynoidy.
W marcu tego roku warszawski WSA wezwał pszczelarza do "uzupełnienia braków formalnych", a kilka dni temu poinformował go, że ponieważ skarga dotyczy 374 ministerialnych decyzji, musi być podzielona na "374 indywidualne skargi", które "zostaną osobno zarejestrowane" i "każdej z nich będzie nadawany odrębnie bieg". Oznacza to, że Kasztelan musiałby wyłożyć prawie 75 tysięcy złotych (374 x 200) na opłacenie skarg, by w ogóle - po roku od złożenia wniosku - zacząć postępowanie...
Zwraca przy tym uwagę, że choć dostęp do informacji jest w Polsce ustawowo bezpłatny, to sądowa walka o jego uzyskanie kosztuje. Chodzi nie tylko o stuzłotowe opłaty (na każdym etapie postępowania), ale i koszty dojazdów na rozprawy przed warszawskim WSA rozpatrującym skargi na działania urzędów centralnych.
Aby za pierwszym razem wygrać w WSA z ministrem rolnictwa, pszczelarz z Tylicza wydał na dojazdy i porady prawne prawie tysiąc złotych. Zwrotu kosztów nie otrzymał. Sąd wyjaśnił, że skarżący nie musi stawiać się osobiście.
- To jak mam bronić swoich racji? - dziwi się Tadeusz Kasztelan.
zbigniew.bartus@dziennik.krakow.pl
Urzędnicy mają nas w... ulu
Zbigniew Bartuś: EDYTORIAL
Każda władza ma tendencję do wynaturzeń, Każda ulega pokusom nadużyć - jeśli obywatele nie patrzą jej na ręce. U rządzącej drugą kadencję koalicji PO-PSL pokusy są jeszcze silniejsze. Czy potrafimy je skutecznie zwalczać?
Formalnie Polska hołduje obowiązującej w cywilizowanych krajach zasadzie, że tylko dzięki jawności i przejrzystości życia publicznego możemy zapobiegać patologiom. Z arcyciekawego raportu Instytutu Allerhanda "Dostęp do informacji publicznej w Europie" wynika, że mamy w tej dziedzinie przepisy bardzo przyjazne obywatelom, rzec można: skandynawskie.
Ustawa o dostępie do informacji publicznej obowiązuje u nas od 10 lat. Zgodnie z nią urzędy i instytucje mają obowiązek udzielania obywatelom informacji w terminie 14 dni; jeśli odmówią, można się poskarżyć do sądu, gdzie również - formalnie - obowiązuje "szybka ścieżka".
Na papierze rzecz wygląda pięknie, ale ludzie, którzy próbują się czegokolwiek od urzędów dowiedzieć, jak pszczelarz z Tylicza, ironizują, że polski urzędnik - od prezydenta i premiera po referenta w Pcimiu - posługuje się ustawą "o braku dostępu do informacji publicznej". Nie ma takiej?
No, niby nie ma. Ale realnie...
Urzędnik niczego sam z siebie nie powie. Nie poda nawet ceny spinacza kupionego za publiczne pieniądze. Trzeba iść do sądu. Ten winien rozpatrzyć wniosek o udostępnienie informacji publicznej w ciągu 30 dni. W praktyce trwa to od trzech miesięcy do pół roku, czasem lata. Dlaczego? Bo tak.
Wszyscy ci ludzie, opłacani z naszej kieszeni, mają nas tam, gdzie pszczoły. W... ulu.
Warto zważyć, że pożyteczne owady od lat giną. Czemu? Może dałoby się tego dowiedzieć z ekspertyz posiadanych przez ministra rolnictwa. Ale minister też ma nas głęboko w... ulu.
źródło: www.dziennikpolski24.pl
pozdrawiam
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz